Nie miałem ochoty na ten ARPwave (*)
Dobrzy ludzie zniewolili mnie do wizyty w gabinecie w sobotę o 7 rano. Po kilku zabiegach przedłużyłem urlop, by dokończyć terapię. Zacząłem używać nogi prawie normalnie — pierwszy raz od 12 miesięcy.
Tak naprawdę to wcale nie miałem ochoty na ten ARPwave (*). Gdyby słuchać wszystkich dobrze życzących znajomych, którzy w oparciu o własne (lub inne) doświadczenia coś rekomendują, to albo lepiej z domu nie wychodzić, albo od razu zrobić sobie przeszczep całego organizmu, co zresztą w pewnym wieku może nie byłoby takie głupie.
W tym wypadku po prostu nie chciałem być niemiły i z uprzejmym zainteresowaniem partycypowałem w rozmowie na tematy różnych bolączek, które jakoś ostatnio zaczynają przeważać w moich konwersacjach towarzyskich.
Wpadłem w pułapkę, gdy w trakcie rozmowy znajoma podała mi komórkę: “Do niczego Cię nie namawiam, ale porozmawiaj sobie z Jackiem, może Cię to zainteresuje”.
Moj krótki pobyt w Krakowie nie przewidywał dodatkowych atrakcji. Do wizyty o 7 rano następnego dnia (sobota) w gabinecie ARPwave (*) zniewolił mnie łańcuch ludzi dobrej woli, którzy z bezlitosnym entuzjazmem starali się mi pomóc.
To, że po kilku zabiegach ARPwave (*) zdecydowałem się przedłużyć urlop, stracić bilet lotniczy na powrót do Londynu i kupić następny na tydzień później, to już inna historia.
Moje problemy z biodrem i kolanem zaczęły się bez uprzedzenia mniej więcej rok temu. RMI (Resonance Magnetic Imaging), prześwietlenia (x-ray) bioder i kolan oraz USG nie pomogły postawić diagnozy. Powtórne RMI, tym razem w podziemiach National Hospital for Neurology and Neurosurgery, również nie przyniosło rezultatów. Gdyby nie to, że moja noga schudła o połowę i raczej było słabo z chodzeniem, sam bym się zastanawiał, czy sobie tego nie wyobrażam. Jednak testy na przewodnictwo nerwowe wykazały duże dysproporcje na niekorzyść chorej nogi.
Ze względu na brak czasu moja kuracja ARPwave (*) była dosyć intensywna. Żeby zbliżyć się do wykonania planu (rekomendowana ilość sesji — 10) brałem dwa zabiegi dziennie. I tak już zostało, nawet, gdy zdecydowałem się przedłużyć urlop. W sumie miałem 18 sesji ARPwave (*) w kilku konfiguracjach.
Jeżeli spodziewacie się Państwo, że zostałem wyleczony, to muszę Was rozczarować. Może wmieszały się Siły Wyższe, a może po prostu były zbyt zajęte problemami kościoła w Polsce, w każdym razie cud się nie wydarzył.
Czy to się na coś przydało? Zdecydowanie!
Postępy były nierównomierne, ale wyraźne i stopniowe cały czas w trakcie zabiegów (inaczej chyba bym tego nie kontynuował). Zdecydowanie mierzalny był przyrost obwodu mięśni uda (ok. 2.5 cm) i wydolność mięśni obu nóg. Ale najważniejszy był wzrost zaufania do kończyny. Zacząłem używać nogi w miarę normalnie, co po 12 miesiącach problemów było niemałym osiągnięciem.
W tydzień od zakończenia terapii wystąpiła następna wyraźna poprawa. Moje codzienne życie wróciło prawie do normy. Teraz mogę robić bardziej tradycyjną rehabilitację z nadzieją na narty w lutym 2014.
Jak tylko będę miał okazję, to wezmę serię sesji ARPwave (*), żeby jeszcze wyrównać te nogi i chyba spróbuję z barkiem, którego kontuzja sprzed paru lat ciągle się przypomina.
Teraz o samej terapii. Zanim zacząłem zabiegi nigdy nie słyszałem o ARPwave (*). Celowo nie sprawdzałem w Internecie. Chciałem sam zobaczyć, czy jest to coś warte, a nie starać się dopasowywać rezultatów do oczekiwań.
Osoby obsługujące aparaturę mają pełne, poparte studiami, kwalifikacje w fizjoterapii. Nawet bez ARPwave (*) sesja z terapeutą z reguły jest korzystna. A nowoczesne narzędzie w rękach dobrego specjalisty potrafi dać dosyć zdumiewające rezultaty.